Home | Kontakt | Impresum | | Deutsch   

Czy wiecie, że...

[Oprac. Bernard Mack]

Fot. CKM. Ostatnia krowa w Kocie. 2017 .. od momentu powstania poligonu aż do wczesnych lat 80-tych wszyscy posiadacze bydła i owiec wypasali wspólnie na terenach tegoż poligonu swój dobytek?

Na zdjęciu po lewej: Jedyna krowa w Kocie. (Fot. CK-M, 2017)

Początkowo stada pilnował wynajęty do tego "pastuch". Póżniej stado pilnowali właściciele tych zwierząt, pasąc bydło według kolejki. Ilość dni do odpracowania uzależniona była od ilości własnych zwierząt w stadzie. Wielu mieszkańców - byłych i obecnych - do dzisiaj pamięta charakterystyczny dźwięk pędzonego przez całą wieś stada. Zbieranie zwierząt i ich pędzenie rozpoczynano od gospodarstwa nr 1 przez całą wieś w kierunku poligonu. W określonej porze dnia (zazwyczaj o godz. 6:00 rano) właściciele zwierząt wypuszczali swoją trzodę na ulicę, a idące drogą stado "zabierało" po drodze czekające na włączenie się zwierzęta. Sygnał do "zbiórki" zwierząt dawał mający w danym dniu dyżur "pastuch" poprzez donośny dźwięk specjalnym do tego celu skonstruowanym urządzeniem. Tym urządzeniem był kawałek kątownika stalowego wiszącego na lince. Poprzez miarowe uderzenie innym metalowym przedmiotem uzyskiwano dźwięki, które w absolutnej ciszy wiejskiej sielanki docierały bez problemu do każdej zagrody. Przed zmierzchem stado powracało do swoich zagród w odwrotnej kolejności, tak iż stawało się ono coraz mniejsze. Nieodzownym elementem tego "przemarszu" stada było przejście przez rzekę w pobliżu mostu by ukoić pragnienie zwierząt.

... przez ponad 30 lat funkcjonowała w Kocie poczta, obejmująca swym zasięgiem wsie Kot, Wały, Zimną Wodę, Dębowiec i Omulew?

Była to mała placówka, w której pracowało dwóch pracowników (naczelnik i listonosz). W czasach, gdy nie było jeszcze telefonów komórkowych i internetu bardzo ważną funkcję sprawował telefon. Na poczcie była ręczna centralka, za pomocą której można było dokonywać połączeń nielicznych wówczas abonentów ze światem. Poczta czynna była od godziny 8:00 do 15:00 (w niedzielę od 9:00 do 11:00) i wtedy możliwe było swobodne telefonowanie. Po godzinach służbowych nocne połączenie z centralką w Nidzicy miało tylko kilku abonentów. Ponieważ była wtedy tylko jedna linia do Nidzicy, wszyscy abonenci podłączeni byli równolegle. Znaczyło to, iż każdy kto miał taki telefon, mógł słyszeć innego użytkownika podłączonego do wspólnej linii nocnej. Był to jednak na owe czasy pewien postęp, gdyż nie wszystkie wioski miały wtedy telefon (np. Wały przez długie lata nie miały połączenia ze światem). O ważnych wydarzeniach losowych informowano za pomocą telegramów. Treść telegramu pisano na specjalnym druku i nadawano na poczcie, następnie telefonistki na poszczególnych stacjach połączeń przekazywały sobie treść telegramu tak, aby dotarł on do stacji końcowej adresata. Przekazywanie treści od nadawcy do adresata w Kocie trwało nawet kilka godzin. Gdy telegram dotarł w godzinach pracy urzędu, to mógł być on dostarczony jeszcze w tym samym dniu na terenie wsi Kot. Gorzej gdy adresat mieszkał poza Kotem, a telegram dotarł już po wyjściu likstonosza w teren. Bywało więc tak, że telegram docierał do adresata nawet po dwóch dniach (jak była akurat niedziela). Istniała wprawdzie funkcja "za posłańcem", kiedy to nadawca - uiszczając odpowiednią opłatę - życzył sobie by umyślny posłanniec dostarczył go na miejsce. Posłaniec otrzymywał 12,50 zł. i za to wynagrodzenie jechał rowerem do odbiorcy mieszkającego poza Kotem. Bywało naturalnie i tak, że telefonistki znając treść pilnych depesz, przekazywały je również po godzinach służbowych pracy urzędu. Naczelnik poczty miał w domu telefon czynny przez całą dobę i te pilne telegramy odbierał również w czasie prywatnym w domu. W razie potrzeby dostaczał go również osobiście odbiorcy zaraz po otrzymaniu. Naturalnie treść tego telegramu była mu znana i on sam decydował, czy dostarczyć go natychmiast, czy też ma to zrobić listonosz następnego dnia. Ponieważ w taki sposób dostarczane były głównie telegramy informujące o ciążkiej chorobie lub śmierci osób bliskich, każde pojawienie się naczelnika w godzinach poza służbowych u któregoś z mieszkańców wsi było powodem ogromnego stresu, iż może to być jakaś smutna sprawa. Dochodziło do takich przypadków, że samo pojawienie się pana Mack (notabene mojego Ojca, który ponad 30 lat był naczelnikiem tej poczty) wprawiało sąsiadów w ogromny lęk. Aby nieco uspokoić mieszkańców i zneutralizować ich obawy, że przynoszone są tylko złe wiadomości, bywało i tak, że po godzinach służbowych dostarczane były również telegramy z dobrymi informacjami, np. życzenia imieninowe (bo i takowe telegramy bywały).

początek strony


... pod koniec lat 50-tych i w latach 60-tych organizowane było wspólne "polowanie" na stonkę?

W połowie lat 50-tych pojawiły sie w Polsce na polach uprawnych ziemniaków pierwsze chrząszcze stonki. Aby zapobiec rozprzestrzenianiu się szkodnika na nowe tereny w ramach prewencji przeszukiwano regularnie wszystkie kartofliska we wsi. Odbywało się to w sposób zorganizowany. Sołtys ustalał terminy, w których miało się odbyć takie szukanie stonki. Na skrawku papieru podana była informacja o dacie i miejscu spotkania. Zawiadomoenie to następnie "wędrowało" przez wieś w ten sposób, że dany mieszkaniec po przeczytaniu podawał je dalej swojemu sąsiadowi. Każda rodzina posiadająca pole z ziemniakami delegowała jednego przedstawiciela. Grupa sładająca się z kilkudziesięciu osób, zaopatrzona w kije do odgarniania łodyg kartofli i butelkę na zebranie ewentualnych larw, przeczesywała wszystkie kartofliska we wsi. Początkowo "wyprawy" te kończyły się niczym, gdyż we wsi stonki jeszcze nie było. Pamiętam moment, gdy znaleziono pierwszą larwę stonki (było to gdzieś ok. roku 1955). Znaleziono je na polu leżącym na obrzeżu wsi w kierunku Małgi (tam, gdzie obecnie jest plac parkingowy). Było to ważne wydarzenie. Zdecydowano wtedy, że całe kartoflisko należy spalić. Kartoflisko pokryto słomą i podpalono (w pobliżu nie było wtedy jeszcze żadnego lasu). Dokładnie nie pamiętam, jaki efekt to dało, ale na dłuższą metę nie pomogło to za wiele, bo stonka zaczęła się pojawiać coraz częściej. Początkowo "myśliwi" zbierali znajdowaną stonkę do butelek a następnie niszczono je. Kiedy jednak nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów, zaniechano zbierania chrząszcza zupełnie, a każdy gospodarz sam na własny sposób zaczął walczyć z tą plagą. Najczęściej było to zwalczanie chemiczne za pomocą azotoxu.


początek strony


... w Kocie przez krótki okres, pod koniec lat 40-tych istniał posterunek Milicji (tak to się wtedy nazywało)?

Pierwsze lata po wojnie to zawsze trudny okres, przede wszystkim ze względu na traumę, jaką musieli przeżyć ludzie w latach wojennych. To także zniszenie dóbr materialnych, zachwiany porządek społeczny, brak jasnych reguł prawnych i "rozchwiana" organizacja państwa. Zaraz po wojnie utworzono we wsi posterunek milicji, który jednak istniał bardzo krótko. Po jego likwidacji zarządzeniem miejscowych władz porządku pilnować mieli sami mieszkańcy. Prowadzone były dyżury przedstawicieli domostw, których obowiązkiem była kontrola stanu bezpieczeństwa wsi. Dyżurny nadzorował (szczególnie nocą) zachowanie spokoju we wsi, jak również monitorował ewentualne zagrożenia pożarowe. W razie zagrożenia obowiązkiem dyżurnego było powiadomienie o tym fakcie milicji lub straży pożarnej. Dyżur pełnili zazwyczaj mężczyźni. Symbolem pełnienia tej funkcji była ok. jednometrowa pałka drewniana, która to wędrowała od sąsiada do sąsiada, tak by po kolei dotarła na jeden dzień do każdego domostwa.

... nasza mała rzeczka Omulew (dawniej dużo głębsza), przepływająca przez środek wsi, miała dla mieszkańców o wiele większe znaczenie niż obecnie?

Oprócz tego, że wody tej rzeki napędzały traki w miejscowym tartaku, to równocześnie dostarczała mieszkańcom pożywiennia w postaci ryb. Wówczas ryb i raków w tej rzece było mnóstwo. Ciekawie wyglądało "łowienie" ryb, gdy zapora tartaku była zamykana w celu spiętrzenia rzeki przed nim. Za zaporą woda gwałtownie opadała do tego stopnia, że można było po niej chodzić w butach gumowych. Ryby, które nie spłynęły wraz z wodą w dół rzeki pozostawały na piasku i w zielsku, tak że mieszkańcy mogli swobodnie wybierać je gołymi rękami. Gdzie się te ryby znajdowały, widać było po "chlupaniu" resztek wody pozostałych po rzece. Przed zaporą natomiast woda była spiętrzona nawet do głębokości dwóch metrów. Latem mieszkańcy kąpalli się w tym zbiorniku niczym w jeziorze. Jak opowiadają świadkowie tamtych czasów, był nawet przypadek utonięcia lekko podchmielonego młodzieńca. Po wojnie, kiedy to Rosjanie w ramach odszkodowań wojennych zdemontowali i wywieźli komplet maszyn, tartak przestał istnieć, a zapora wodna została z czasem zdewastowana. Rzeka jednak jeszcze przez całe lata 50-te i 60-te była pełna ryb i raków. Osobiście pamiętam jeszcze czasy, kiedy z kolegami pływaliśmy po rzece łódką i łowiliśmy szczupaki za pomocą harpunów (nazywaliśmy ten trójząb "ośćmi"). Ryb musiało być sporo, bo pamiętam czasy, gdy wędką zrobioną domowym sposobem (sznurek zamiast żyłki, spławik zrobiony z korka i haczyk zrobiony z drutu) łowilliśmy z powodzeniem płotki, okonie i kiełbie. Raki łapaliśmy nocą. Na siatce (podrywka) kładliśmy zdechłe żaby, a miejsce to oświetlaliśmy latarką. Raki w chęci zdobycia pokarmu gromadziły się na tej siatce i wystarczyło tylko podnieść ją do góry, aby można było rękami wybierać zdobycz. Inną bardzo ważną funkcję spełniała rzeka latem. Miejscowe kąpielisko (znajdowało się ono w trójkącie pomiędzy głównym nurtem rzeki a ślepą odnogą od tartaku) było ciągle zajęte przez miejscowych dzieciaków. Całymi dniami potrafiliśmy tam przebywać kąpiąc się w rzece, a czas pomiędzy przebywaniem w wodzie a rozgrzaniem ciała na słońcu poświęcaliśmy różnym zabawom. Kąpiele przerywane były od czsu do czasu okrzykiem (przeważnie z mostu) rodziców któregoś z nas wzywających swe pociechy do domu na obiad czy inny posiłek. Były to beztroskie chwile, o których do dzisiaj chętnie opowiadamy swoim dzieciom i wnukom. Nie było we wsi dziecka, które nie umiałoby pływać. Inne, mniej chlubne wykorzystanie rzeki przez ludzi, to zachowanie kierowców miejscowego Ośrodka Transportu Leśnego, którzy "swoimi" samochodami wjeżdżali do rzeki w celu ich umycia. Cały brud "mytych" w ten sposób samochodów ciężarowych spływał wraz z nurtem wody. W óczesnych czasach nie przestrzegano zasad ochrony środowiska, a nam dzieciom nieświadomym szkodliwości tego procederu sprawiało radość obserwowanie tych ogromnych pojazdów jeżdżących po rzece "w tę i z powrotem". W czasach, gdy nie było jeszcze we wsi prądu, a zatem i pralek mechanicznych, kobiety wykorzystywały bieżącey nurt rzeki do prania lub płukania pościeli czy też ubrań. Mycie w rzece naczyń po posiłkach również nie należało do rzadkości. Rzeka stanowiła także doskonałe uzupełnienie pożywienia dla ptactwa hodowlanego miejscowych gospodarzy. Całe stada gęsi i kaczek pływały po rzece. Stada należące do różnych właścicieli na rzece łączyły się ze sobą by wieczorem rozejść się do swoich domostw. Zdarzało się i tak, że jakaś gąska zagubiła się i trafiła nie do swojej zagrody. Zazwyczaj gdy właściciel jej nie odnalazł, wracała do domu następnego dnia. Zimą, gdy przez długi okres czasu rzeka była zamarznięta, jeździliśmy po rzece na łyżwach. Szczególnie "martwa" odnoga rzeki była ulubionym miejscem gier i zabaw dzieciaków. Zdarzało sie czasem, że lód się załamał i wpadało się do wody. Rzeka na szczęście nie była zbyt głęboka, więc "nieplanowana" kąpiel kończyła się na zmoczeniu spodni. Wielu z nas w obawie przed tym, że rodzice następnym razem mogą nas nie puścić na lód, ukrywało ten fakt przed nimi. Zdarzało się, że nogawki spodni w tej niskiej temperaturze stawały się "rurami z lodu". Bywało i tak, że pechowiec, który zmoczył się w lodowatej wodzie, szedł do jakiegoś kolegi, by tam przy piecu je wysuszyć, a potem wracało się do domu "jak gdyby nigdy nic". Rzeka stanowiła też ważną "granicę" dzielącą wieś. Przepływając prawie przez środek wsi dzieliła ją na dwa obszary a mieszkańców na sołeczność lewo- i prawobrzeżną. Mieszkańcy jednej strony wsi czuli się bardziej związani ze sobą niż z mieszkańcami drugiej połowy. Dotyczyło to szczególnie - a może przede wszystkim - dzieci. Wszystkie zawody sportowe, gdzie występowały zespoły, tworzono na zasadzie podziału na grupy w zależności od zamieszkania po prawej czy lewej stronie rzeki. Drużyny grały "strona na stronę", mostek zaś był miejscem neutralnym, gdzie roztrzygane były wszystkie sprawy sporne między grupami. Wszelkiego rodzaju konflikty między dziećmi lub młodzieżą kończyły się stwierdzeniem - "spotkamy się na mostku!"


początek strony


... miejscem sportu i zabaw w okresie zimowym dla miejscowych dzieci i oraz młodzieży były wzniesienia i górki położone w pobliskim lesie?

Pojęcia "dwunastka" i "trzynastka" kojarzone są przez wszystkich starszych mieszkańców Kota w sposób jednoznaczny. To tam spędzaliśmy mnóstwo czasu przy uprawianiu sportów na śniegu. W latach 50-tych i 60-tych większość chłopców miała do dyspozycji narty. Częściowo były to narty "znalezione" na strychu po byłych mieszkańcach, a częściowo zrobione "domowym" sposobem, czyli włąsnoręcznie. Susanie wśród drzew na nartach stanowiło nie lada atrakcję. Dziewczęta częściej korzystały z sanek, a same zjazdy odbywały się z "wałowskiej góry", która zazwyczaj - ze względu na częste użytkowanie drogi przez pojazdy ciężarowe - była ubita tak, że można było swobodnie zjeżdżać po niej sankami lub na nartach.

początek strony